Wyobraź
sobie, że płyniesz już czwartą godzinę statkiem po rzece. Wokół
kręci się mnóstwo ludzi, statek jest naprawdę wypchany po brzegi.
Wszyscy z wielkimi bagażami. Na dole stoją torby z zakupami, pełne
różnych rzeczy kartony, klatki z popiskującymi kurczakami, wózki
dziecięce. Niektórzy pasażerowie, siedzący na wygodnych ławkach
(szczęściarze!) drzemią, czytają, słuchają muzyki, rozmawiają.
Inni, tak jak ja, z uwagi na niewygodne miejsce siedzące lub jego
brak, kręcą się tam i tu. Chodzą z góry na dół, stoją na
burcie, patrzą na rzekę i właściwie niezmienny od początku
podróży krajobraz: rzeka, szuwary, ptaki, co jakiś czas pojawia
się mała wioska-osada i motorówki, które są jedynym środkiem
transportu w tym miejscu. Po drodze statek zatrzymuje się zaledwie
kilka razy. Na szczęście przed chwilą się rozchmurzyło.
Wsiadaliśmy na pokład w strugach deszczu, ale teraz robi się
ciepło i słonecznie. Wychodzę na burtę i łapię ciepłe
promienie czerwcowego słońca. Słodkawo-mulisty zapach rzeki odurza
mnie, wypełnia nozdrza i przenika aż do głębi. A więc to tak
pachnie Delta Dunaju.
Wraz z kolegą, z którym tu jesteśmy, mamy szczęście. F. spotyka przypadkiem swojego znajomego – mnicha pochodzącego z jego rodzinnej miejscowości. Parinti (rum. ojciec o zakonniku) zaprasza nas do siebie, tzn. do swojego monastire, który postawił w sercu Delty. Jest to godzinę drogi od Suliny, wsi, w której pierwotnie planowaliśmy się zatrzymać i która leży już nad Morzem Czarnym.
A więc Parinte zabiera nas do siebie. Po drodze zabieramy jeszcze jednego pasażera, który z miejsca podbija moje serce – mowa o ogromnym psie Maksie. Płynąc a casa (do domu) płoszymy stada dzikich kaczek, kilka wodnych żółwi, po niebie szybują pelikany. Dookoła rozlega się kumkanie żab. Czy ja jestem w raju?
Siedzący
obok mnie Maks chyba uznał mnie już za przyjaciela, o czym świadczy
fakt, że właśnie miażdży mi obie nogi sowim
czterdziestokilogramowym ciałem, ziejąc do tego radośnie. Parinte
po drodze opowiada o katorżniczej pracy, jaką musiał włożyć w
budowę monastire
w tak trudnodostępnym miejscu, jakim jest Delta. O transporcie ton
cementu i innych materiałów budowlanych na łódce. O tym, że prace budowlane mogły przebiegać tylko wiosną i
jesienią, ze względu na trudny klimat Delty. O niewyobrażalnych
ilościach komarów (no dobrze, teraz, szczerze mówiąc, już sobie
wyobrażam). O wieczornym wyciu szakali, których odgłosy
przypominają płacz dziecka. O dzikich koniach, których tętent
czasem słychać z drugiej strony kanału.
I
przede wszystkim o ludziach, mieszkańcach Delty. Tych, którzy
zdecydowali się pozostać i żyć tutaj. Głównie mowa o starszych
ludziach, ponieważ młodszych jest coraz mniej. Nie widząc dla
siebie przyszłości w Delcie, wyjeżdżają, najpierw na studia do
Konstancy (w większości), a potem już tam zostają. I wpadają z
odwiedzinami do dziadków czy rodziców kilka razy w roku. Życie
tutaj jest ciężkie i wymagające, to pewne. Wielką nadzieją jest
coraz lepiej rozkręcający się biznes turystyczny. Ale z tym trzeba
być ostrożnym i rozważnym – masowa turystyka zniszczy to
miejsce.
Po
jakiejś godzinie dopływamy na miejsce.
Rumunia! Moja miłość... Oj, widzę, że znalazłam właśnie lekturę na kilka ładnych dni. Już na pierwszy rzut oka zachwyciły mnie Twoje zdjęcia, a o podróżach małych i dużych mogłabym czytać bez końca :) Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa i również pozdrawiam!:)
OdpowiedzUsuńWitaj! Bardzo ciekawy blog oprawiony w przepiekne fotografie! Lubie tu zagladac i podziwiac Twoja prace. Dlatego tez wybralam Cie do nagrody Liebster Blog Award w jednym z moich postow http://basalmostwonderland.blogspot.mx/2015/01/liebster-award.html. Mam nadzieje, ze wezmiesz udział w zabawie! Pozdrowiam!!! :)
OdpowiedzUsuńPrzyjemne miejsce.
OdpowiedzUsuń